Igrzyska śmierci na polskich drogach

Dopóki nie zrobiłam prawa jazdy, nie wiedziałam, że na świecie jest tylu idiotów. To wiekopomne wydarzenie miało miejsce w maju 2016 r., więc mam już za sobą doświadczenia z kilkudziesięciu tysięcy przejechanych kilometrów. I dziś sobie ponarzekam.

Co najmniej raz w miesiącu pokonuję trasę Kraków-Starachowice. Kiedy ruszam spod bloku moich rodziców, po 300 metrach dojeżdżam do maleńkiego ronda i ZA KAŻDYM RAZEM przekonuję się, że większość kierowców nie umie lub nie chce jeździć tamtędy zgodnie z przepisami, tzn. nie najeżdżając na namalowaną wysepkę (na zwykłą nie ma miejsca). I nie mówię o autobusach czy ciężarówkach, których kierowcy rzeczywiście mogą mieć z tym problem ze względu na rozmiary pojazdów.

Jednocześnie część kierowców stosuje się do reguł, których w przepisach nie ma: sygnalizują lewym kierunkowskazem, że będą kontynuować jazdę po rondzie. Widziałam to w Starachowicach tyle razy, że zaczynam podejrzewać, że tego wymagają lokalni instruktorzy, a może i egzaminatorzy.

Z kolei w Rzeszowie, gdzie również często bywam, panuje chyba moda na opuszczanie ronda z wewnętrznego pasa. Jadąc powoli zewnętrznym, zawsze obserwuję, czy ten z lewej nie zaczyna mnie wyprzedzać i wjeżdżać na mój pas. Dzięki temu uniknęłam już kilku stłuczek. Parafrazując zupełnie innego klasyka: jeśli widzisz znak ronda, wiedz, że coś się stanie.

Ale wróćmy na tę moją trasę. Ze Starachowic do Skarżyska-Kamiennej, gdzie można wjechać na S7, wiedzie droga krajowa nr 42, częściowo przez obszary zabudowane. Niezmiennie jestem jedną z bardzo niewielu osób, które stosują się do obowiązujących tam ograniczeń prędkości. Wyprzedzają mnie wszyscy, nawet wielkie tiry. Również ci z lokalnymi rejestracjami, którzy muszą wiedzieć, jak często właśnie na tych 20 km niemal prostej drogi zdarzają się wypadki, niekiedy śmiertelne.

Obserwuję tam również pewną prawidłowość, która zresztą występuje w całym naszym pięknym kraju: wielu kierowców zaczyna przyspieszać, kiedy tylko dostrzeże znak informujący o końcu obszaru zabudowanego, nawet jeśli dzieli ich od niego jeszcze co najmniej kilkadziesiąt metrów. Za to na znak informujący o początku takiego obszaru zaczynają reagować dopiero po tym, jak go miną, I to daleko nie wszyscy.

Już wkurzona dojeżdżam do S7, a minęło dopiero 20 minut. Jeśli mi się nie śpieszy, to jadę przeważnie z prędkością 100 km/h – mój samochód zużywa wtedy mniej paliwa, więc tak jest taniej i bardziej ekologicznie, o ile tego określenia można w ogóle używać w kontekście poruszania się samochodem. Znowu mnie wyprzedzają, ale w tym przypadku jest to zgodne z prawem (jeśli to osobówki), nie mam do nikogo pretensji.

Ale. Ostatnio zauważyłam, że niektórzy kierowcy zaczynają zmieniać pas ZANIM mnie jeszcze tak do końca wyprzedzą! I to na ekspresówce, gdzie mają mnóstwo czasu i miejsca na wykonanie tego manewru odpowiednio, bo przecież na ich pasie nikt z naprzeciwka nie będzie jechał! Ślepi, głupi, czy jedno i drugie? Przy tej prędkości ryzykują życiem swoim, moim i jeszcze innych ludzi, którzy jadą za nami i przed nami. W takich chwilach krew mnie zalewa i na usta ciśnie się rynsztokowe słownictwo, którym na co dzień się nie posługuję.

Oczywiście i ja czasami wyprzedzam, zwłaszcza jadące z prawidłową prędkością ciężarówki. Przśspieszam wtedy do ok. 120 km/h (jeśli warunki na to pozwalają), czyli do maksymalnej dozwolonej wartości, ale dla niektórych to i tak za mało. Bo oni jechali 180 km/h i przeze mnie musieli zwolnić. Siedzą mi na zderzaku, czasem trąbią i oślepiają światłami drogowymi. A ja? Ja wtedy jadę sobie spokojnie te 120 km/h, czekam, aż wyprzedzany przeze mnie samochód będzie widoczny w lusterku wstecznym i bocznym, upewniam się, że w martwym polu nie ma innego pojazdu, i dopiero wtedy POWOLI ZACZYNAM zmieniać pas. Tych na moim zderzaku (najczęściej BMW, Audi lub Mercedes) szlag trafia. I bardzo dobrze!

Niestety póki co ekspresówka kończy się w Moczydle i mimo że kolejne odcinki są już realizowane, to pewnie dopiero za kilka lat będę mogła dojechać S7 ze Skarżyska bezpośrednio do Krakowa. Więc jadę kawałek drogą krajową nr 7, a od Słomnik drogami lokalnymi. Wąskimi, często bez pobocza, na niektórych odcinkach krętymi. I tu na scenę wkraczają ścinacze zakrętów. Nie wiem, co trzeba mieć w głowie, żeby w takich sytuacjach jechać środkiem drogi i narażać siebie i innych na czołowe zderzenie. Przecież nie ma w Polsce tylu Januszów Kowalskich! A może jednak?

Kierowcy idealni nie istnieją, w Czechach, Łotwie, Litwie, Estonii i nawet w Niemczech widziałam takich, którzy nie do końca jeżdżą zgodnie z przepisami, ale tylko na polskich drogach człowiek dosłownie walczy o życie. Za każdym razem po przejechaniu dwudziestu kilometrów niezmiennie dochodzę do wniosku, że nienawidzę ludzkości. Ok, może nie całej, tylko Polaków. Może nie wszystkich, tylko kierowców. Ale tych – bardzo szczerze. Jestem jedną z nich.


Dodaj komentarz