Przy pierwszym spotkaniu nie zaiskrzyło między nami, być może z powodu znacznej różnicy wieku. Chodził jednak za mną ten Hrabal przez dwie następne dekady, chodził, postanowiłam więc, że dam mu jeszcze jedną szansę. I nie żałuję. Dzisiaj lepiej się już rozumiemy, bo jestem dwa razy starsza, a on nie postarzał się wcale. Enchanté!
„Obsługiwałem angielskiego króla” to niby typowa Bildungsroman o niejakim Dziecię* i jego niesamowitym awansie społecznym, a właściwie nie tyle społecznym, ile finansowym, od pikolaka do milionera, ale ta historia rozrasta się w opowieść o Czechosłowacji lat trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych przedstawionej tak groteskowo, że Bareja klaskałby (chyba nie zdążył przeczytać).
Dziecię już jako bardzo młody chłopiec postanowił zostać milionerem, ponieważ sądził, że za pieniądze można kupić wszystko: obiad w restauracji i bliskość kobiety. Jak mu się wydawało, również szacunek i respekt, których dotąd nikt mu nie okazywał, bo był biedny, niziutki i pracował jako kelner, a więc w gruncie rzeczy popychadło klientów i przełożonych. Wbijano mu do głowy, że ma niczego nie widzieć i nie słyszeć (obowiązywało coś w rodzaju tajemnicy hotelarskiej), a jednocześnie musi widzieć i słyszeć wszystko (czego klient potrzebuje i czy zamierza za to zapłacić). Pilnowano, czy ma czysty frak i czy umył nogi, ale jego wychowaniem nikt się nie zajmował.
Potrzebował jednak jakiejś tożsamości i celu w życiu, jak każdy. Obserwował milionerów, którzy dorobili się na swoich hotelach, więc postanowił zostać bogatym hotelarzem. Nie przychodziło mu do głowy, że inspiracji mógłby szukać w sobie. Przez prawie całe swoje życie próbował się wkupić do jakiegokolwiek towarzystwa, czeskiego albo niemieckiego, było mu w zasadzie wszystko jedno. Chciał tylko gdzieś przynależeć, ale wszędzie był ledwie tolerowany, nawet kiedy już się wzbogacił. Długo nie rozumiał, dlaczego. Wydaje mi się, że ludzie chyba dostrzegali w nim to, co on sam przed sobą ukrywał albo nauczył się nie widzieć: że jest złodziejem, dziwkarzem i zdrajcą. Z kimś takim czasami robi się interesy, ale nigdy nie zaprasza się go do domu na obiad.
Zaczął to dostrzegać dużo później, kiedy kilka lat po wojnie komuniści zabrali mu jego piękny hotel, a jego samego wysłali do pracy fizycznej w lesie. Zetknął się tam z profesorem literatury francuskiej, który trochę z nudów, a trochę, żeby zaimponować ich wspólnej młodej, ładnej i nieokrzesanej towarzyszce niedoli, wykładał obojgu etykę, filozofię, literaturę. I tak ich oboje uwznioślił, że ona aż wyładniała i zainteresowała się surrealizmem, a Dziecię doszedł do wniosku, że potrzebuje zupełnej samotności, żeby rozliczyć się ze swoim dotychczasowym życiem i znaleźć sens dla jego kontynuacji. Ach, gdyby intelektualiści wcześniej zbratali się z ludem, Czechy byłyby zupełnie innym państwem…
Hrabal zaczyna powieść od lekkich dykteryjek o tym, jak kilkunastoletni Dziecię oszukiwał przy sprzedaży serdelków albo jak jego babcia dorabiała sobie na używanej bieliźnie wyrzucanej przez wędrownych handlarzy. Im dłużej czytamy, tym coraz więcej absurdów i groteski. Surreal, but nice. Pod koniec książki do tej historii zaczyna wkradać się melancholia, egzystencjalny smutek, ale też rodzaj ukojenia, bo nasz bohater znalazł w końcu sposób, żeby zjednoczyć się, wręcz dosłownie, z całym światem – co prawda dopiero po śmierci, ale zawsze. Doskonałe są te przejścia między opowieściami, scenami, nastrojami, zwłaszcza te fragmenty, w który opisana jest podróż Dziecię do ostatniego miejsca pracy – w głąb lasu i w głąb siebie.
Czy jednak udało mu się „wyspowiadać” przed samym sobą i odnaleźć we wspomnieniach samego siebie? Wydaje mi się, że nie do końca. Zwłaszcza te najwcześniejsze retrospekcje nie przypominają rachunku sumienia, brzmią jak historyjki opowiadane w karczmie, żeby zadziwić wieśniaków. Trudno być obiektywnym sędzią we własnej sprawie.
Wiele razy czytałam, że Hrabal to świetny gawędziarz i teraz mogę to potwierdzić. Stworzył tutaj całą galerię świetnych postaci, a do moich ulubionych zalicza się wspomniana babcia Dziecię i parobek z „Cichego Kącika”, który przez całą noc rąbał drewno, dzięki czemu obrzydliwie bogaci goście tego hotelu zyskiwali błogie przekonanie, że są bezpieczni, bo wszystko jest na swoim miejscu: oni się bawią, bo to im się po prostu należy, reszta wypruwa sobie żyły przy robocie, bo to po prostu lubi, i tak już będzie zawsze.
„Obsługiwałem angielskiego króla”, Bohumil Hrabal, tłumaczenie: Jan Stachowski, Świat Literacki 2007
Proszę państwa, największą firmą na świecie jest Kościół katolicki. Firma ta handluje czymś, czego nikt nigdy nie widział, czego nikt nie dotknął, jak świat światem nikt tego nie spotkał, i to jest, proszę państwa to, co ma na imię Bóg. (s. 21)
Tutaj w hotelu „Cichy Kącik” dowiedziałem się też, kto wymyślił, że praca uszlachetnia człowieka – to nie był nikt inny, jak ci, którzy tu całą noc pili i jedli z panienkami na kolanach, ci bogaci, co to potrafili być szczęśliwi jak małe dzieci, a ja myślałem, że bogaci ludzie są przeklęci, czy co, że chatki, izdebki, żur i kartofle dają ludziom uczucie szczęścia i dostatku, że bogactwo jest jakimś przekleństwem. Ale zdaje mi się, że to pieprzenie o tym, jakie to szczęście żyć w chacie, to wymyślili ci nasi goście, którym obojętne było, ile przepuścili przez noc, którzy rozrzucali banknoty na wszystkie strony świata i to sprawiało im przyjemność… Nigdy nie widziałem szczęśliwszych mężczyzn od tych bogatych przemysłowców i fabrykantów… (s. 59)
Rozwodziłem się nieskładnie w tej gospodzie o tym, że piękno ma jednak i drugą stronę, że na ten piękny bochen pejzażu trzeba patrzeć też inaczej, że trzeba kochać także wszystko to, co niemiłe, opuszczone: kochać pejzaż z tymi godzinami, dniami, tygodniami, kiedy pada, kiedy wcześnie się ściemnia, kiedy człowiek siedzi przy piecu i myśli, że jest dziesiąta, a tymczasem dopiero wpół do siódmej; kochać rozmowy, to, że człowiek zagaduje do konika, psa, kotki i kozy, ale najchętniej rozmawia sam ze sobą – najpierw po cichu, jakby bawiąc się w kino, przesuwa w myślach obrazy z przeszłości, a potem, tak jak ja, zwraca się do siebie, radzi się i wypytuje, zadaje sobie pytania, przesłuchuje samego siebie, chcąc się o sobie dowiedzieć tego, co najskrytsze, oskarża samego siebie niczym prokurator i broni się, i w ten sposób, poprzez tak zmienną rozmowę z samym sobą dociera do sensu życia, nie do tego, co było i wydarzyło się dawno, ale do tego, jak iść naprzód – jakaż to droga, którą już przebyłem, a jaką jeszcze muszę przebyć, i czy mam jeszcze czas, żeby myśli osiągnęły taki spokój, który uchroni człowieka przed pragnieniem ucieczki od samotności, od pytań najbardziej zasadniczych, bo człowiek powinien mieć siłę i odwagę, żeby je sobie zadawać… (s. 192-193)
*Na czeskiej Wikipedii i w ogóle wszędzie podaje się, że bohater książki nazywa się Jan Dítě. W wydaniu, które czytałam, to nazwisko jest przetłumaczone jako „Dziecię”, a imię nigdzie nie pada, chyba że coś przeoczyłam. Ach, nie daj mi to spokoju.