50 odcieni biedy i patologii w Glasgow. Patologia wynikająca z biedy. Bieda wynikająca z patologii. Strona po stronie coraz głębiej zapadamy się w kryzysowe lata osiemdziesiąte, między ludzi poharatanych reformami Margaret Thatcher. Tło nakreślone jest z rozmachem i detalami, które Douglas Stuart wydobył z własnych wspomnień – historię Shuggiego Baina i jego matki Agnes oparł na motywach z własnej biografii. Z jednej strony jest to więc opowieść wyjątkowo osobista, rozgrywająca się w bardzo konkretnych realiach, ale z drugiej, niestety, uniwersalna, bo alkoholizm od wieków niszczy życie ludzi pod każdą szerokością geograficzną.
Powieściowa Agnes opadała na dno z pozornym wdziękiem i nie bez walki. Obciążały ją niespełnione marzenia, nieudane związki, rzeczywistość, tak nie przystająca do wyobrażeń i nadziei. Jej kompletna nieprzewidywalność przerażała zwłaszcza dzieci, które w takich sytuacjach zawsze cierpią najbardziej. Wracając do domu, próbowały sondować jej nastrój na podstawie dźwięków dochodzących z wnętrza mieszkania. Tembr głosu matki, rodzaj muzyki, jakiej właśnie słuchała, odgłosy krzątaniny lub ich brak ostrzegały przed tym, co zastaną w środku, sugerowały, co jeszcze może się danego dnia wydarzyć. Mimo wszystko kochały Agnes, ona na swój sposób kochała je również, ale to miało znaczenie tylko wtedy, kiedy była trzeźwa.
Najdłużej wytrwał przy niej Shuggie, najmłodszy syn, który niemal do końca wierzył, że jeśli odpowiednio się postara, jeśli da z siebie jeszcze więcej, to uratuje matkę przed nią samą. A przecież sam potrzebował pomocy i miał prawo oczekiwać jej od rodziców. Bardzo wcześnie przyklejono mu etykietkę geja (oczywiście używano innych, pogardliwych określeń), co w tamtej społeczności skutkowało agresją ze strony rówieśników, którą dorośli sankcjonowali jako zupełnie zasłużoną. Trudno dorasta się w takiej atmosferze, ale dorasta się szybko.
Fizyczna strona uzależnienia Agnes została tutaj oddana z brutalnym naturalizmem: wymiotami, drgawkami, przykrym zapachem, utratami świadomości, trudnymi przebudzeniami. Zresztą prawie wszyscy, i dorośli, i dzieci, są tu odpychający, jakoś spaczeni, fizycznie i mentalnie, i nie tylko alkoholem, również biedą i inercją. Im się już po prostu nie chce chcieć, bo widzą i wiedzą, że to niczego w ich życiu na dłuższą metę nie zmieni. Agnes wyróżniała się na ich tle, bo przez jakiś czas próbowała jeszcze o siebie zawalczyć.
Smutna i przygnębiająca historia, tym bardziej, że w jakimś stopniu autobiograficzna. Na początku lektury musiałam ją sobie trochę dawkować, tych nieszczęść było po prostu za dużo na raz. Odniosłam wrażenie, że na ostatnich stronach pojawił się jakiś wątły promyczek nadziei dla Shuggiego. Poznał kogoś, kto miał podobne problemy, a więc doskonale się nawzajem rozumieli. Dobrze mieć kogoś, z kim można porozmawiać, łatwiej wtedy uniknąć picia do lustra.
„Shuggie Bain” odpycha brzydotą, ujmuje autentycznością, nie pozostawia obojętnym. Dobra książka, zresztą debiut Douglasa Stuarta, za który otrzymał Nagrodę Bookera w 2020 roku.
Glasgow z lat osiemdziesiątych wyłaniające się ze wspomnień autora kojarzy mi się (może niesłusznie) z sytuacją na terenach popegeerowskich w następnej dekadzie, w pierwszych latach transformacji (o ile mogę wyciągać jakieś wnioski tylko na podstawie artykułów prasowych). W obu przypadkach decyzje podjęto na najwyższych szczeblach, a zwykłych ludzi pozostawiono samym sobie, niech sobie radzą, wspomagani przez „niewidzialną rękę rynku”. Tylko że ta ręka szybko ułożyła się w znak: „FUCK YOU”.
„Shuggie Bain”, Douglas Stuart, tłumaczenie Krzysztof Cieślik, Wydawnictwo Poznańskie 2021