Film: Nie patrz w górę

Fot. Niko Tavernise | Netflix

Satyra na szorujący po dnie poziom debaty publicznej, napisana i wyreżyserowana z subtelnością bliższą twórcy Wenus z Willendorfu niż autorowi Wenus z Milo.

Doktorantka astronomii odkrywa kometę, która – jak szybko oblicza jej profesor – za ok. pół roku zniszczy Ziemię. Oboje natychmiast informują o tym najwyższe władze, docierają nawet do prezydentki USA, która jednak bagatelizuje sprawę i podważa autorytet naukowców z prowincjonalnej uczelni. W końcu wspomniana polityczka angażuje się w ratowanie świata z powodów wyłącznie koniunkturalnych, ale ostatecznie o wszystkim zadecyduje sponsor jej kampanii wyborczej, który nawet zbliżającą się katastrofę traktuje jak kolejną okazję biznesową.

W filmie dostaje się też mediom, które już dawno przestały informować o tym, co naprawdę ważne, a skupiły się na formatowaniu treści w taki sposób, żeby przyciągnąć i jak najdłużej utrzymać widza/internautę, pokazać mu jak najwięcej reklam i zmaksymalizować zyski. Przekaz jest upraszczany i spłycany, hierarchia tematów już nie istnieje: zaręczyny znanych piosenkarzy są tak samo ważne, a może i ważniejsze od zwiastującej rychłą zagładę komety. Kluczowe stało się to, JAK coś się mówi i JAK się przy tym wygląda, a nie to, CO ma się do powiedzenia. Naukowiec, ekspertka w jakiejś dziedzinie nigdy nie zdobędzie takiej oglądalności/klikalności jak półnaga influencerka relacjonująca wakacje na Zanzibarze. A klikalność zaczęła być wyznacznikiem autorytetu i wiarygodności.

Kometa symbolizuje, jak sądzę, rzeczywiste problemy: obecną epidemię i te, które jeszcze wystąpią, zmiany klimatyczne, których konsekwencją są już teraz migracje, a w przyszłości może i konflikty zbrojne, pogłębiające się nierówności społeczne itd. Politycy radzą sobie z tym wszystkim tak, jak z filmową kometą, tzw. zwykłych ludzi nikt o zdanie nie pyta. Podzielono nas i sformatowano tak, że żyjemy od newsa do newsa, od afery do afery, codziennie świeży (choć coraz droższy) chleb i igrzyska. Jesteśmy strasznymi mieszczanami z wiersza Tuwima.

Tylko że to wszystko jest oczywiste dla każdego, kto ma choćby przebłyski krytycznego myślenia. Jeśli w „Nie patrz w górę” jest coś odkrywczego, to najwyraźniej to przeoczyłam. A jednak „wszyscy” film obejrzeli, sporo się o nim dyskutuje, więc ten przekaz jakoś tam do wielu ludzi trafia. Jeśli nie nastawimy się na arcydzieło, to „Nie patrz w górę” może się okazać niezłym kinem rozrywkowym, mimo że początek jest trochę rozwleczony i nijaki. Podobały mi się przedostatnie sceny (przy stole), ostatnie niekoniecznie, bo uważam je za podszytą fałszem obietnicę, że istnieje jakaś sprawiedliwość dziejowa.

Do popularności tej produkcji przyczyniła się na pewno gwiazdorska obsada. Najwięcej do zagrania mieli Leonardo DiCaprio i Cate Blanchett, resztę postaci napisano bardzo stereotypowo. Kiedy oglądałam Meryl Streep w roli cynicznej prezydentki USA, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że już to widziałam i to w ciekawszym wydaniu w serialu „Veep” („Figurantka”). Zaskoczeniem (pozytywnym) był dla mnie występ Roba Morgana jako doktora Oglethorpe, bo do tej pory ten aktor kojarzył mi się najbardziej z Turkiem z „Daredevila”, śliskim handlarzem bronią.

„Nie patrz w górę” to film amerykocentryczny w stopniu standardowym, to znaczy maksymalnym: kometę odkryli Amerykanie i jest oczywiste, że tylko oni są w stanie uratować świat, konsultacje z innymi państwami są całkowicie zbędne. Może taka perspektywa jeszcze nie raziła w latach dziewięćdziesiątych, kiedy kręcono np. „Armageddon”, ale dzisiaj to anachronizm, nawet w czarnej komedii.

Nawiasem mówiąc, kiedy oglądam filmy katastroficzne (bardzo, bardzo rzadko), to nawet się cieszę, że mieszkam w Polsce, bo niezależnie od tego, czy ludzkości zagraża kometa czy plaga zombie, to zawsze najbardziej narażone są Stany Zjednoczone albo Wielka Brytania. Zanim w tej hipotetycznej rzeczywistości niebezpieczeństwo dotrze do naszego kraju, hipotetyczni rodacy zdążą się przygotować. Elyty będą ratowały to, co ich zdaniem jest najcenniejsze, czyli siebie i zgodnie z wielowiekową tradycją uciekną za granicę, w tym przypadku na wschód, gdzie zresztą mentalnie przebywają już od dawna. Zostawiony sam sobie suweren będzie – znowu jak zwykle – tak pochłonięty kłótniami i szukaniem winnych, że zginie nieświadomy, co go właściwie zabiło. Smutna to wizja, ale i paradoksalnie pokrzepiająca: w tym niestabilnym świecie, w tej płynnej nowoczesności są jeszcze miejsca takie jak Polska, gdzie żyją ludzi wierni obyczajom swoich przodków, więc zawsze można być pewnym jednego – to się musi źle skończyć.


„Nie patrz w górę” („Don’t Look Up”), reżyseria i scenariusz Adam McKay, można obejrzeć na Netflix


Dodaj komentarz