Film: Tragedia Macbetha

Przeglądaliśmy zasoby Apple TV, żeby sprawdzić, co warto jeszcze zobaczyć przed końcem subskrypcji, i tak trafiliśmy na zwiastun „Makbeta” w reżyserii Joela Coena, z Denzelem Washingtonem i Frances McDormand w rolach głównych. Nie żebym była zagorzałą fanką Washingtona, ale bardzo sobie cenię aktorstwo McDormand, zwłaszcza od kiedy obejrzałam serial „Olive Kitteridge”. O tym, że zdecydowaliśmy się na seans, przesądziła przede wszystkim stylistyka filmu, a właściwie zjawiskowe kadry, które pokazano w zwiastunie.

Czarno-białe zdjęcia, rzadko już dziś spotykane proporcje ekranu (tzw. format Akademii, jak się dowiedziałam), „niefilmowe” światło, oszczędna, ale wyrazista scenografia. Przemyślana i wystylizowana warstwa wizualna zdecydowanie robi wrażenie i wyróżnia ten film spośród wielu innych adaptacji sztuki Szekspira.

Czytałam, że Joel Coen szukał inspiracji w niemieckim ekspresjonizmie, „Męczeństwie Joanny d’Arc”, zdjęciach japońskiego fotografa i architekta Hiroshi Sugimoto, w architekturze Casa Luis Barragán czy koncepcjach Edwarda Gordona Craiga. Naprawdę duże uznanie należy się ekipie technicznej, które te pomysły przeniosła na ekran (nie wiem, czy „ekipa techniczna” to właściwe określenie, bo osiągnięcie takich efektów wymagało od tych osób nie tylko zawodowego profesjonalizmu, ale też poczucia estetyki i artystycznej wyobraźni). Naprawdę chciałabym mieć reprodukcje niektórych ujęć.

W filmie pojawiło się mnóstwo znanych aktorów i na pewno znakomicie zagrali to, co reżyser polecił im zagrać, ale trudno powiedzieć, cóż by to być miało. Gdybym nie znała wcześniej sztuki Szekspira, to przez cały seans zastanawiałabym się, o co tym postaciom właściwie chodzi. Mam tu na myśli przede wszystkim role drugoplanowe, bo motywacja Macbetha i jego żony jest jasna: chcą władzy, choć to trochę inna opowieść niż zwykle, bo oboje nie są już młodzi, więc nie walczą o ustanowienie nowej dynastii panującej. Denzel Washington i Frances McDormand przekonująco grają tę dopełniającą się parę osób o tak różnych charakterach, ładna jest scena, w której Macbeth czeka, aż jego żona się obudzi. Szkoda, że tych wspólnych ujęć jest tak mało. Zabrakło mi też uchwycenia momentu, w którym Lady Macbeth z wyrachowanej karierowiczki zmienia się w kobietę szaloną. W tekście dramatu też go nie ma, ale w filmie tyle przecież można dopowiedzieć obrazem czy gestem, a przecież McDormand potrafi zagrać chyba wszystko.

Joel Coen trzyma się kurczowo tekstu dramatu, nie dodaje prawie nic od siebie i nie wymaga tego od aktorów drugoplanowych, tak jakby wypowiadane przez nich kwestie, scenografia i oświetlenie miały wystarczyć. Sprawdza się to może w przypadku Rossa, człowieka, który bacznie obserwuje, skąd wieje wiatr, i który – według określenia mojego męża – nawet jeśli władza się zmienia, on zawsze zasiada w komitetach (w tej roli Alex Hassel, niełatwo było w nim rozpoznać Viciousa z netfliksowej wersji „Cowboya Bebopa”). Ale na przykład Harry Melling w roli Malcolma w niektórych scenach wygląda, jakby go zahipnotyzowano, a przecież jego ojciec został właśnie zdradziecko zamordowany, a jego samego zmuszono do opuszczenia kraju. Que sera sera? Szkoda, że Bertie Carvel jako Banquo nie miał tu więcej do zagrania, bo to bardzo dobry aktor i fajnie wypadł jako Jonathan Strange w ekranizacji powieści Susanny Clarke. Większe emocje obserwujemy chyba tylko w scenie na zamku Macduffa, no ale tu stoicyzm byłby nieco już upiorny.

Można by właściwie ograniczyć obsadę do Macbetha, Lady Macbeth, króla Duncana, Banquo, Macduffa i kilku statystów i wyszłoby mniej więcej na to samo. Być może celem reżysera było skupienie uwagi widza na głównych bohaterach i dlatego tylko ich obdarzył jakimś życiem wewnętrznym i pozwolił aktorom uzewnętrznić je od czasu do czasu? A może rozwój wydarzeń obserwujemy z perspektywy Macbetha, dla którego liczy się właściwie tylko jego żona i tylko jej emocje dostrzega? Ewentualnie postaci drugoplanowe są zaprogramowane przez wiedźmy i bezwolnie działają tak, żeby przepowiednia Weird Sisters się spełniła. To wiedzą tylko twórcy filmu.

Wydaje mi się, że na niektóre sceny zabrakło czasu, bo film jest, jak na tę historię, dość krótki. Nie starczyło go też na jakiś mocny akcent na koniec seansu, który obudziłby widzów znużonych już nieco subtelnością przekazu.

Swoje kilka minut na ekranie po mistrzowsku wykorzystała za to Kathryn Hunter, której Wiedźmy (bo gra wszystkie trzy) są nieludzkie, hipnotyzujące i wyglądają jak nieco podupadłe kuzynki Śmierci z „Siódmej pieczęci” Bergmana. Warto obejrzeć ten film już tylko dla tego jednego występu.


Dodaj komentarz