Nie pamiętam, kiedy dokładnie poznałam mojego męża, nawet nad rokiem musiałabym się zastanowić (facepalm), przypuszczam jednak, że nigdy nie zapomnę dnia, w którym musiałam przejść na dietę bezglutenową. Oba wydarzenia dzieli sporo lat, a łączy to, że małżeństwo i dieta są na zawsze. O ile nie powstanie lek na celiakię. 😉
Gluten pod postacią pączka jadłam po raz ostatni 29 lipca 2021 roku około godz. 10 (na ławce przed szpitalem im. Żeromskiego w Krakowie) i chwila ta wydała mi się na tyle podniosła, że zdecydowałam się uwiecznić ją na zdjęciu. Kupiłam go przed wizytą u gastroenterolożki, bo myślałam, że zaleci mi dietę dopiero po tym, jak wyniki dodatkowych badań ostatecznie potwierdzą wstępną diagnozę, a tu niespodzianka: na dietę musiałam przejść jeszcze tego samego dnia. Pomyślałam wtedy, że skoro wsuwałam gluten przez prawie 39 lat, to jeden pączek więcej może mnie tak od razu nie zabije i go zjadłam, mimo że już nie powinnam. To była ostatnia chwila słabości, na żadną więcej sobie nie pozwoliłam.
Z osoby, która nie cierpi gotować i która prawie nie gotuje (co złego jest w waflach kukurydzianych czy jogurcie?), a tylko ewentualnie coś podgrzewa (albo w warzywach na patelnię?) lub żeruje na kulinarnych wysiłkach innych osób, musiałam z dnia na dzień przedzierzgnąć się w kuchareczkę, która wszystkie posiłki musi zaplanować i przyrządzić sama. Ba, zasubskrybowałam na Youtube kilka kanałów z przepisami bez glutenu. Ja! W poprzednim życiu jeśli w ogóle zaglądałam do książek kucharskich, to tylko do tych sprzed dekad i wyłącznie dla turpistycznej rozrywki.
Oczywiście z zasadami diety bezglutenowej jak najprędzej zapoznałam męża, który gotuje sto razy lepiej niż ja i chyba nawet to lubi (ekscentryk). Ufam właściwie tylko posiłkom, które ja lub mąż przygotowujemy w domu.
ŚCISŁE przestrzeganie diety bezglutenowej nie jest proste, a na samym początku wydaje się nawet bardzo trudne, niesamowicie frustrujące i często przytłaczające. Nie można tak po prostu wejść do sklepu, cukierni czy restauracji i kupić tego, na co ma się akurat ochotę, co się lubi od dawna, może nawet od dziecka. Wyjątkiem (w moim przypadku) może być sytuacja, kiedy alternatywą dla zjedzenia glutenu byłaby śmierć z głodu. Chociaż… tak się nastawiłam na bycie gluten free, że mając przed sobą taki wybór, też bym się chyba zawahała.
Serio? Nie, taki makabryczny żarcik. 😉 Oczywiście nikt nie uciąłby mi ręki, którą sięgałabym po kremówkę, ale THERE WOULD BE CONSEQUENCES!
Co robią mieszkańcy Krakowa, kiedy głód dopadnie ich gdzieś na mieście? Jeśli nie mają za dużo czasu, to często kupują obwarzanki („poproszę taki dobrze wypieczony”). A jak ratuje się krakowianka z celiakią? Może zjeść Snickersa, bo jest bezglutenowy, ale wypraktykowałam, że w takiej sytuacji lepiej, a na pewno zdrowiej kupić banana.
Nie jadałam obwarzanków zbyt często, ale miła była świadomość, że w razie czego gdzieś po drodze na pewno będę mogła się napchać za jedyne 2,5 zł (ostatnio, bo pamiętam jeszcze czasy, kiedy kosztowały 70 gr…). Najbardziej lubiłam te z makiem, ale najczęściej kupowałam te z sezamem, bo mak tkwiący między zębami byłby kłopotliwy towarzysko (gdybym miała pecha i znalazła się przypadkiem w jakimś towarzystwie). „Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi?”
Oczywiście zakazany owoc smakuje najlepiej, dlatego teraz kuszące wydają mi się nie tylko obwarzanki, ale nawet zwykłe bułki z pobliskiej Biedronki, wymacane przez lokalne Janusze i Grażyny.
(Naprawdę widziałam tam taką parę kilka miesięcy temu, wręcz trudno ich było NIE zauważyć, zadbali o to, żeby cały sklep wiedział, że ONI są na zakupach. Stylówa à la „późne lata dziewięćdziesiąte, nowobogaccy idą w gości do krewnych, którym się gorzej w życiu powodzi”. Kobieta sprawdziła, nie używając przy tym rękawiczki – wszak żaden wariant Covidu nie ima się jej dobrze zakonserwowanego ciała – czy bochenek jest wystarczająco sprężysty dla jej wybrednego podniebienia, najwyraźniej stwierdziła, że nie jest, i poszła dalej, żeby rozprzestrzenić swoje DNA, bakterie i wirusy na reszcie asortymentu sklepu.)
Najgorsze jak dotąd chwile przeżyłam pewnej niedzieli w przejściu podziemnym w centrum Krakowa. Miejsce samo w sobie obskurne i wiecznie zatłoczone, ale na jego dwóch wylotach są pączkarnie, w których kiedyś, ACH, KIEDYŚ!, kupowałam od czasu do czasu jedynie słuszny rodzaj pączków, czyli z różą, lukrem i skórką pomarańczową. Pokonałam to przejście w maksymalnie kilkadziesiąt sekund, ale aromat pączków zamienił ten spacerek w torturę i zepchnął w minorowy nastrój na resztę dnia.
Pisząc te słowa uświadomiłam sobie właśnie, że mam tylko ok. trzy miesiące, żeby nauczyć się robić bezglutenowe pączki. Albo chociaż faworki. Tłustego Czwartku bez czegoś drożdżowego sobie nie wyobrażam. Powinnam się za to zabrać już teraz, bo do gotowania mam niestety dwie lewe ręce.
To był długi tekst, ale o celiakii i związanej z nią diecie można by i książkę napisać, kilkutomową.